Marsjańska robinsonada

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Pomimo upływu lat i wyświechtania wielu tematów, kino sci-fi ma się bardzo dobrze. W końcu powracają „Gwiezdne wojny”, a nawet Marvel i Wachowscy postanowili powrócić do archaicznego już gatunku jakim jest space opera. Jednak najbardziej cieszy fakt, iż Hollywood bawi się ostatnio subtelnym i dość kameralnym (choć wartym setki milionów dolarów) science-fiction, w którym radośnie przeważa science, nie fiction. Po „Grawitacji” Cuarona i „Interstellar” Nolana, przyszedł czas na kolejnego rzemieślnika znanego z wielkich widowisk na dużym ekranie – Ridleya Scotta.

Powieść Andy’ego Weira, choć na pierwszy rzut oka wydaje się idealnym materiałem na film, z każdą stroną zmienia ten punkt widzenia. Nagromadzenie naukowych opisów, chemicznych reakcji, matematycznych obliczeń i nazw kosmicznych maszynerii może wydawać się trudne i nudne, a nie są to przymiotniki, które sprzedają się w komercyjnym kinie. Scottowi udało się idealnie przekształcić to co nieatrakcyjne w atrakcyjne, a nieobecny w książce patos - bez którego producenci filmowi nie mogliby spać po nocach - podał w wyważonych w granicach dobrego smaku ilościach.

„Marsjanin” opowiada o nieszczęsnej misji badawczej na Marsie, w której to na skutek wypadku, jeden z astronautów zostaje pozostawiony przez swoją załogę na pastwę losu pośród wzgórz piętrzących się na czerwonej planecie. Mark Watney (Matt Damon) – inżynier i botanik nie załamuje się jednak i po kilku dniach obliczeń i przemyśleń ustala plan przeżycia, bo o dziwo okazuje się, że jest to możliwe. Bardzo wątpliwe, cholernie trudne i mało prawdopodobne, ale możliwe.

Scott po kilku wtopach, wraca na ścieżkę komercyjnego mistrzostwa. Udało mu się to dzięki znakomitej obsadzie, która wcale nie jest aż tak gwiazdorska jak mogłoby się wydawać i zdjęciom Dariusza Wolskiego, który fenomenalnie (głównie dzięki szerokim kadrom i obszernym panoramom) ukazuje samotność Watneya na Marsie. Matt Damon jest nie tylko dobry jak zawsze, ale wpasował się w rolę żartobliwego mimo wszystko, niecodziennego nerda w kosmosie wprost idealnie – wielokrotnie wywołuje uśmiech na naszych twarzach, a kiedy trzeba także wzrusza. Śmiało może stawać w szranki z Tomem Hanksem, jeśli chodzi o kinowe Robinsonady. Jednak nie jest to kino jednej twarzy, choć opis może na to wskazywać. Spora część filmu dzieje się na ziemi oraz na statku kosmicznym załogi misji Ares III i chemia pomiędzy wszystkimi bohaterami sprawia, że nie można oderwać wzroku od ekranu. Oprócz Damona, najbardziej znanym nazwiskiem w obsadzie „Marsjanina”, jest Jessica Chastain w roli dowodzącej misją, komandor Lewis. Ta dwójka znalazła się nie tak dawno w obsadzie „Interstellar” i zadziwiające jest to, że ci sami aktorzy, w tak podobnych filmach i tak podobnych rolach, wypadają zupełnie inaczej z ogromną jakościowo korzyścią po stronie Ridleya Scotta. In your face, Nolan!

„Marsjanin” jest zaskakująco wierną ekranizacją głośnej powieści i może spokojnie zająć miejsce wśród nielicznych tytułów filmowych, które są tak samo dobre jak ich papierowy pierwowzór. Oczywiście kino rządzi się swoimi prawami, więc co nieco trzeba było podkoloryzować, ale wszystko jest podane w sposób subtelny, będący daleki od pastiszu. Jest to przystępny podręcznik nie tylko survivalowo – naukowy, ale też etyczny i filozoficzny, bo przetrwanie Marka Watneya wiąże się z oddaniem, przyjaźnią, zaangażowaniem, bohaterstwem, honorem, wytrwałością, dążeniem do rzeczy wielkich i miłością do życia. Nie tylko własnego.

Zwiastun:

Wizualnie to chyba najciekawszy film roku. Po prostu piękno Marsa i kosmosu wylewa się z ekranu.
Jak według mnie wygląda w starciu z innymi filmami sf tego roku?. Hmm. Przy nowym Parku Jurajskim i Terminatorze to arcydzieło. Nie ma nawet co porównywać. Z wybitną Ex Machiną jednak przegrywa. Tamten film uderzał jak grom i dawał rozrywkę nie tylko dla oczu, ale i dla mózgu. Film Scotta to raczej rzemieślnicza, bardzo konkretna robota. Poziomem blisko mu do dwóch innych, dobrych pozycji z pierwszej połowy roku, czyli Chappie i Mad max. Pozostają jeszcze Gwiezdne wojny na deser w grudniu, ale nie spodziewam się po nich szału.

Dodaj komentarz